„Troszkę się boję o szafę, i o spodnie w szafie, i porcelanę i estetykę i kieliszki i etykę, o nasze ostatnie słowa przed zaśnięciem i te przed ziewnięciem, i o sufit nad nami. Nasza mała stabilizacja może jest snem tylko”?…
Od prapremiery dramatu Różewicza mija 60 lat. Trudno oprzeć się wrażeniu, że obawy opisane pół wieku temu powracają – nie tyle jako upiór przeszłości, lecz cień majaczący na horyzoncie. Kruchość naszej egzystencji udowadniają kolejne tragedie. Prymitywizm wojny rodzi obawy związane z eskalacją konfliktu i zupełnym przeroszowaniem wartości, które przez ostatnie dziesięciolecia przyjmowaliśmy za standard. Myślimy o tym tylko czasami albo i nie myślimy wcale – tak jest zdrowiej. Bo jak mamy żyć, jeśli nie tu i teraz? Co mamy robić, jeśli nie gromadzić?
Twórcy nie roszczą sobie praw do roli wieszczy historii – staramy się jednak unaocznić stan, w którym funkcjonujemy. Mamy na myśli oczekiwanie: na poły nieuświadomione, na poły paraliżujące. Ponadto eksperymentujemy z formą – tekst Różewicza tłumaczymy na język sceniczny bazując na estetyce Wesa Andersona: twórcy filmów takich jak Grand Budapest Hotel. Zderzenie Różewicza i Andersona skutkuje powstaniem spektaklu nieoczywistego, odrealnionego i onirycznego – balansującego na krawędzi snu i jawy.
W końcu „nasza mała stabilizacja może jest snem tylko”?…